Przejdź do treści
Przejdź do stopki

25 lat po pacyfikacji kopalń "Manifest Lipcowy" i "Wujek"

Treść

Z Czesławem Kłoskiem, górnikiem postrzelonym przez zomowców, uczestnikiem wydarzeń w kopalni "Manifest Lipcowy" w Jastrzębiu Zdroju 15 grudnia 1981 roku, rozmawia Marcin Austyn

Jak zapamiętał Pan 13 grudnia 1981 roku?
- Byliśmy ostrzegani przed wprowadzeniem stanu wojennego, pisały o tym biuletyny "Solidarności". Ostrzegano nas również, by nie dać się sprowokować, nie występować w sposób nieodpowiedzialny. Spodziewaliśmy się, co może nastąpić, były przecież przecieki do władz "Solidarności" - chociażby od osób, takich jak Jacek Jaworski, który był trenerem alpejskim i szkolił plutony specjalne ZOMO. Tak więc niedziela, 13 grudnia 1981 roku, nie zdziwiła nas aż tak bardzo. Mimo to przeszedł nas dreszcz, gdy dowiedzieliśmy się o stanie wojennym. Poszliśmy do kościoła. Okazało się, że nie wszyscy jeszcze zorientowali się w nowej sytuacji. Potem całą niedzielę spędziliśmy już tylko w domu, czując narastającą grozę i zastanawiając się, co będzie dalej. Pierwsze słowa "stan wojenny" niewiele mówiły, dopiero później docierało do nas, że tak naprawdę nic nie możemy robić, mamy siedzieć cicho.

Następnego dnia czekała praca. Jak górnicy "Manifestu Lipcowego" przyjęli wprowadzenie stanu wojennego?
- W poniedziałek rano wyruszyłem do pracy. Kopalnia "Manifest Lipcowy" zatrudniała wtedy ok. 10 tys. osób. Było oczywiste, że ta kopalnia, pamiętająca wydarzenia sierpnia 1980 roku, zareaguje na stan wojenny tak, jak należy. I tak się stało. Chociaż ludzie nie do końca mieli świadomość tego, co się stało, zagrzewali się do walki. Byłem świadom, że władze tym razem postąpią twardo. Niestety, okazało się, że miałem rację. Pamiętam, że było silne napięcie, miałem kłopot z sercem. Poszedłem do lekarza zakładowego. Patrzył na mnie dość podejrzliwie: 25-latek, serce go boli. Myślał, że chcę uciec na chorobowe, by nie mieć problemów. Wyczułem jego niepewność i potwierdziłem, iż naprawdę źle się czuję. Zostałem zbadany, wyglądało na to, że jestem zdrów. Zapytałem, czemu czuję się tak źle? Doktor odpowiedział, że wszyscy porządni ludzie dzisiaj powinni czuć się źle. Wróciłem na plac uspokojony, że to sytuacja jest chora, nie ja, i zostałem tam aż do wtorku, 15 grudnia. Koło południa zjawili się z ogromnym hukiem - było to prawie 2 tys. ludzi, kilka czołgów, transportery opancerzone...

Mieliście Państwo pojęcie, co was czeka, nie byliście pierwszym "odblokowywanym" zakładem...
- Wiedzieliśmy, że na "Moszczenicy" poszło im dość gładko, że na "Jastrzębiu" było gazowanie, pałowanie. Informowano nas o tych wydarzeniach, byliśmy przygotowani. Pojawiały się nawet dość radykalne głosy, by wykorzystać kopalniane zapasy benzyny, materiałów wybuchowych czy butli z acetylenem... Mogliśmy się szykować na wielką bitwę, ale zdecydowaliśmy, by nie robić "jatki", bo nie w tym rzecz. Pilnowaliśmy jedynie bramy, którą zabarykadowaliśmy. Były rozmowy, przekonywano nas, byśmy opuścili kopalnię. Przekonywano nas, że to nie są żarty, że nie po to władza aresztowała tylu ludzi i w taki sposób, by teraz mówić "przepraszam". Postanowiłem zostać na kopalni. Jeszcze żona próbowała mnie przekonać, bym wyszedł. Znała historię mojego stryja i ojca, którzy walczyli z systemem. Stryj został zastrzelony, ojciec był sześć lat na Sybirze, także go postrzelono. Wiedziała, że nie będę stał z boku. No i stało się, po celnych strzałach zostałem ranny, potem wiele tygodni walczyłem o życie.

Użył Pan słowa "celne strzały". Wokół tego, jak strzelali zomowcy, ciągle toczy się dyskusja...
- Niewątpliwie były to strzały mierzone. Zresztą to nie ma znaczenia. Rykoszet na placu zbudowanym z kostki granitowej jest jeszcze gorszy. Można człowieka trafić, przestrzelić go na wylot, a ten ujdzie z życiem. Pocisk po rykoszecie koziołkuje i robi spustoszenie w organizmie. Ja dostałem bezpośredni postrzał w podbródek, pocisk odbił się i wpadł do krtani, pobuszował po gardle, aż utkwił w kręgosłupie - na łączach części szyjnej i grzbietowej. Zresztą, czy się celuje, czy nie, jeśli jest to 1,5 tys. ludzi, to strzela się jak "w stodołę", nie ma co celować. Plutony specjalne ZOMO były dobrze wyszkolone. Dla nich strzelanie z 10-15 metrów nie stanowiło żadnej trudności. Uważam, że ci, którzy wówczas stali obok mnie i mówili, że kula była przeznaczona dla nich, mylili się, bo na taką małą odległość zomowcy potrafili strzelać z dużą precyzją.

Po tym strzale stracił Pan świadomość?
- Pamiętam potężne uderzenie. Otworzyłem oczy, pytałem, gdzie mam tę dziurę w plecach. Byłem pewny, że dostałem z "kałasznikowa", którego pociski rozrywają przy wylocie części ciała. Okazało się, że pocisk pochodził z P64 typ Makarow, broni przeznaczonej do działań na ulicach miasta czy w samolotach. Strzelał pluton specjalny ZOMO, szkolony do zadań antyterrorystycznych. Ich wizyta na kopalni była zbyteczna. Po co przyjechali? Podejrzewam, że chciano sprawdzić jednostki specjalne w boju, czy zrobią absolutnie wszystko... Na drugi dzień okazało się, że eskalacja strachu jeszcze właściwie nie zadziałała. Pacyfikacja kopalni "Wujek" w Katowicach była jeszcze ostrzejsza, zginęli ludzie. Gdyby po "Wujku" sytuacja się nie uspokoiła, obawiam się, że doszłoby do jeszcze większej tragedii. Warto podkreślić, że jedyna osoba, która odmówiła strzelania do górników, została w efekcie wydalona z plutonu.

Pamięta Pan pierwszy sądowy proces członków plutonu specjalnego ZOMO?
- To była wielka, rozdmuchana farsa. Proces był sterowany, wiem to na przykładzie moich zeznań. Skwapliwie podchwytywano każde moje "potknięcie" na korzyść oskarżonych. Nie mieliśmy złudzeń co do pierwszego wyroku. W drugim procesie występowałem już jako oskarżyciel posiłkowy. Widząc, co się dzieje, postanowiłem rozpocząć studia prawnicze. Zdążyłem skończyć studia, a proces trwa dalej... Drugi proces niestety także przegraliśmy, ale zeznania taterników zostały zauważone przez Sąd Apelacyjny w Katowicach, który bardzo wyraźnie powiedział, że należy im się przyjrzeć. W toczącym się obecnie procesie mieliśmy tego wyraz. Przy pełnej sali taternicy zeznawali, potwierdzając winę członków plutonu specjalnego Pułku Manewrowego KW MO. Mam wrażenie, że do tych zeznań skład orzekający podchodził z wielką powagą, i mam nadzieję, że 19 grudnia będzie jednym z ostatnich dni tego procesu.

Termin zakończenia procesu nie jest jednak przesądzony. Pojawił się kolejny świadek, były milicjant. Nie wiemy, co ma do przekazania, nie wiemy też, czy sąd zechce go przesłuchać...
- To dziwna postać, która zjawiła się na sam koniec procesu, kiedy praktycznie już wszystko wiemy, znamy fakty, stosunek oskarżonych do czynu. Prawdopodobnie ów świadek chce wpuścić proces na fałszywe tory. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie i na najbliższej rozprawie będziemy mogli rozpocząć mowy końcowe.

Jednak ten "ostatni termin" ciągnie się od czerwca br.
- Wierzyliśmy, że 16 grudnia będziemy mogli zameldować chłopakom nad grobami o tym, że jest po procesie, że nowa Polska może żyć dalej... Niestety, jeszcze to trwa... Mam nadzieję, że tym razem nie będzie wątpliwości co do tego, co się stało pod "Manifestem" i "Wujkiem" oraz kto jest temu winien.

Zeznający w procesie taternicy dość jasno mówią, kto strzelał, obciążają funkcjonariusza noszącego pseudonim "Walerek".
- To już nie "Walerek". Po tamtych wydarzeniach został określony mianem "krwawy Felek". Jeżeli ktoś uzyskuje taki przydomek wśród twardzieli, to znaczy, że nawet ich musiał nieźle zaskoczyć.

Taternicy są świadkami pośrednimi, czy ich zeznania będą wystarczające?
- Myślę, że tak. I to nie chodzi już o tego "Walerka". Chodzi o to, by pokazać, że choć nie było rozkazu strzelania od dowództwa akcji, to plutony specjalne ZOMO miały ciche przyzwolenie na takie działania. Kopalnia miała zostać odblokowana, nieważne, w jaki sposób. Gdyby zomowcy mieli być karani za strzelanie do ludzi, uczyniono by to już po "Manifeście Lipcowym", a na "Wujka" nie pojechaliby ci najbardziej aktywni. Kwestia, kto strzelał, nie ma większego znaczenia. W przypadku art. 158 kk, ważne jest to, kto bierze udział w bójce lub pobiciu z użyciem broni. Wyrok nie musi być surowy, nie o to chodzi. Ci ludzie i tak mają na sobie 25-letnie odium morderstwa. Oprócz tego musi być jeszcze szczery żal oprawców, musi być ich wyznanie winy i zadośćuczynienie, wtedy możemy mówić o pojednaniu. Bez tego mówienie oprawcom "wybaczam" tylko ich rozzuchwala. Skazanie będzie też sygnałem, że nie można kpić z trzeciej władzy.

Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2006-12-16

Autor: wa