Odnaleźliśmy się podczas powstania
Treść
Z Janiną Storożyńską ps. "Jana" i ppłk. Zbigniewem Storożyńskim ps. "Fernando", żołnierzem batalionu, uczestnikami Powstania Warszawskiego, miłośnikami podróży i zabytkowych mebli, rozmawia Mariusz Bober
Państwa niezwykła historia związana jest ściśle z Powstaniem Warszawskim, podczas którego najpierw Państwo "zgubiliście się", a potem odnaleźli i zostali razem już na całe życie. Poznali się Państwo tuż przed wybuchem powstania czy wcześniej?
Ppłk Zbigniew Storożyński: - Poznaliśmy się jeszcze przed wybuchem powstania, ale już w czasie wojny.
Janina Storożyńska: - Ja zaś jeździłam czasami do mojej cioci do Sochaczewa, która miała tam sklep. Poznaliśmy się przypadkowo w 1942 r. na dworcu kolejowym, choć nasze rodziny w Sochaczewie się znały. Szybko znaleźliśmy wspólne tematy, bo i ja, i Zbyszek byliśmy harcerzami. Należałam do jednej z najstarszych polskich drużyn założonej w 1919 r. przez Władysławę M. Martynowicz. Harcerstwo wiele wymagało. Nie mogłyśmy mieć np. trójki z żadnego przedmiotu na świadectwie. Było więc organizacją właściwie elitarną. Tam starsze koleżanki uczyły młodsze, m.in. tańca. Wiele naszych komendantek było wręcz pełnymi oddania działaczkami, które poświęcając się bez reszty, nie wyszły nawet za mąż. W większości były nauczycielkami, które często uczyły za darmo.
A więc harcerstwo w dużej mierze wpłynęło na kształtowanie Pani postawy?
- Tak. Pamiętam, jak jeszcze przed wojną organizowaliśmy różne imprezy. Pozyskiwałam z różnych firm oraz instytucji rzeczy na fanty na loterię: czajnik, lampę itp. Nazbierałam ich tak dużo, że wygrywał nawet co drugi los. Na początku 1939 r. uzbierałyśmy dzięki takim inicjatywom 600 złotych. W tamtych czasach to były bardzo duże pieniądze. Fundusze przeznaczano na różne cele. Akurat ta zebrana kwota została wydana na organizację letniego przedszkola dla dzieci na Polesiu, na wschodnich Kresach II Rzeczypospolitej w okolicach przygranicznej rzeki Słucz. Były to bardzo biedne tereny. Za zebrane pieniądze kupiłyśmy dwie bele flaneli i uszyłyśmy wraz z koleżankami z drużyny ubrania dla dzieci, które uczęszczały do naszego przedszkola. Tu muszę podkreślić, że miałyśmy pod opieką aż 108 dzieci. Harcerstwo było dla mnie wielką szkołą życia. Pamiętam też, jak podczas jednego z obozów, mając 14 lat, zostałam nagle główną kucharką, gdy w ostatniej chwili zrezygnowała etatowa kucharka. Musiałam gotować dla 40 dzieci lane kluski na kostkach maggi.
Jak wyszły?
- Za pierwszym razem ja jedna zjadłam honorowo jedną menażkę...
Czy harcerstwo przygotowało też Panią w jakiś sposób na podjęcie takich wyzwań, jak Powstanie Warszawskie?
- O tak. Jeszcze przed wybuchem wojny odbyłyśmy pierwsze szkolenia. Wojskowi uczyli nas nawet czyszczenia i składania broni. W harcerstwie zrobiłam także kurs łączności, który bardzo przydał się podczas Powstania Warszawskiego. Pełniłam też funkcję instruktorki. Szkoliłam ponad 50 dziewcząt.
Z.S.: - Ja również byłem związany z harcerstwem, można powiedzieć, że od początku, już od 1935 roku. Zdałem wtedy do I Miejskiej Szkoły Rzemieślniczej im. S. Konarskiego w Warszawie. Po jej ukończeniu (z nagrodą) zacząłem pracować, nie mając jeszcze 18 lat. Wkrótce potem wybuchła wojna. Najpierw wszystkie drużyny harcerskie otrzymały wtedy rozkaz wyruszenia z Warszawy na wschód. Jednak w drodze nasz drużynowy zmienił decyzję i 13 września, gdy zamykał się pierścień okrążenia wojsk niemieckich, wróciliśmy do stolicy. Mieszkaliśmy z mamą na rogu al. Niepodległości i ul. Narbutta, a potem przenieśliśmy się do znajomych na ul. Marszałkowską. Pamiętam, jak mój młodszy brat Witek zamieszkał w mieszkaniu przy al. Niepodległości, które ja musiałem opuścić, gdyż byłem poszukiwany przez gestapo. On pracował w niemieckiej firmie. Podczas jej ewakuacji w końcu lipca 1944 r. ukradł z biurka szefa pistolet Walther i przekazał go mnie. Ukryłem go w mieszkaniu mojej narzeczonej, zawieszając na sznurku w szybie wentylacyjnym.
J.S.: - Nawet ja nie wiedziałam o tym, ale dzięki niemu wzięłam udział w powstaniu.
Dlaczego?
J.S.: - 15 minut przed godziną "W" do mojego mieszkania przyszedł Witek po pistolet. Nie znalazł go, bo okazało się, że wcześniej zabrał go Zbyszek, idąc do punktu zbornego. Ale dzięki temu dowiedziałam się o tym, że zaraz wybuchnie powstanie. Zabrałam podręczną torebkę i tak, jak stałam, wyszłam z mieszkania.
To właśnie wtedy stracili Państwo kontakt ze sobą?
Z.S.: - Właściwie tak. W dniu wybuchu powstania otrzymałem rozkaz stawienia się na ul. Elektoralnej 11, gdzie był punkt zborny naszej grupy szturmowej, której dowódcą był sierżant podchorąży Janusz Brochwicz-Lewiński ps. "Gryf". Tam otrzymaliśmy broń, amunicję, granaty i wyruszyliśmy 12-osobową grupą. Stamtąd musieliśmy przejść na ul. Młynarską. Gdy doszliśmy do getta, dostaliśmy ostrzał z niemieckiego bunkra. Poradziliśmy sobie z nim jednak i z pewnymi przygodami, po paru potyczkach z Niemcami, dotarliśmy tam, gdzie była nasza placówka. "Gryf" obsadził słynny pałacyk Michla, a ja z drugą grupą batalionu ulokowałem się po przeciwnej stronie ulicy przy Wolskiej 26, przed fabryką Franaszka [przed wojną firma rodziny Franaszków produkowała m.in. obicia papierowe i papier kolorowy - przyp. red.]. Po ciężkich walkach opisanych m.in. przez gen. "Gryfa" wycofaliśmy się i przeszliśmy do domu starców. Stamtąd udaliśmy się na Gęsiówkę [budynek, w którym Niemcy urządzili obóz koncentracyjny w ramach KL Warschau, wyzwolony w pierwszych dniach powstania - przyp. red.]. Tam przespałem pierwszą od wielu dni noc na łóżku. Następnego dnia dostaliśmy rozkaz przejścia na cmentarz kalwiński i ewangelicki. Jeszcze zanim tam dotarliśmy, na ul. Karolkowej dostaliśmy silny ostrzał niemiecki. Otrzymałem rozkaz zbadania, skąd idzie ostrzał. Przez tyły budynków wzdłuż ulicy Karolkowej doszedłem w pobliże domu starców, w którym na poddaszu było ulokowane gniazdo niemieckiego karabinu maszynowego. Z opuszczonego na drugim piętrze mieszkania na ul. Karolkowej, naprzeciw domu starców, ostrzelałem skutecznie długą serią z pistoletu maszynowego odkryte gniazdo, umożliwiając przejście na cmentarz kalwiński.
Pan walczył na cmentarzu kalwińskim i tam właśnie został Pan ranny?
Z.S.: - Tak. Niemcy szybko się zorientowali, że obsadziliśmy oba cmentarze mimo blokady, i zaczęli nas ostrzeliwać z granatników. Jeden z pocisków wybuchł na pobliskim grobowcu, a jego odłamki raniły mnie w szyję, rękę i nogę. Tak skończył się mój udział w powstaniu. Sanitariuszki zabrały mnie na nosze i zostałem przewieziony sanitarką do szpitala św. Jana Bożego. Odłamki wbiły się jednak tak głęboko, że lekarze nie byli w stanie ich usunąć. Zabandażowali więc tylko rany. Kilka dni później zapadła decyzja o wycofaniu szpitala, gdyż przewidywano, że wkrótce walki przeniosą się pod jego mury. Ewakuowano więc szpital i trafiłem na ul. Długą 14. Tam byłem świadkiem tragicznego zdarzenia. Najpierw usłyszałem wiwatujących na ulicy ludzi. Gdy wyjrzałem przez okno, zobaczyłem, że cieszą się z powodu zdobytego niemieckiego czołgu. Ledwie położyłem się na łóżko, gdy powietrzem wstrząsnął ogromny wybuch. Okazało się, że to był czołg-pułapka wypełniony materiałami wybuchowymi... Stamtąd później zostałem przeniesiony do budynku sądu apelacyjnego, a następnie na Śródmieście.
Ta ostatnia podróż była chyba najtrudniejsza dla Pana?
- Tak. Przechodziliśmy bowiem kanałami. Ja zaś wciąż odczuwałem niezagojone rany. Początkowo przejście przebiegało dość dobrze, bo kanały były na tyle duże, że mogłem iść wyprostowany. Jednak później zwężały się do wysokości 90 centymetrów. Jakoś jednak przeszedłem. Problemem była już wtedy także żywność. Ratowaliśmy się kostkami cukru ze zdobytego wcześniej magazynu. W ten sposób dotarliśmy do ul. Wareckiej. Tam też nie było za wiele jedzenia, ale było za to wino. Osłodzone cukrem dawało całkiem dobry i pożywny napój. Wkrótce potem zgrupowanie "Radosława" [od pseudonimu ppłk. Jana Mazurkiewicza, szefa oddziałów dywersyjnych Komendy Głównej AK - przyp. red.] dostało rozkaz przejścia na Czerniaków przekopem przez Al. Jerozolimskie.
Właśnie wtedy znalazła Pani narzeczonego? Jak się to Pani udało w ciężkich dniach powstania, gdy pełniła Pani jednocześnie funkcję sanitariuszki?
J.S.: - Gdy przebywałam w punkcie sanitarnym na ul. Granicznej, z Woli nadciągnęły oddziały niemieckie. Musiałyśmy opuścić placówkę. Przedostałam się wręcz w cudowny sposób - mimo ostrzału z budynku PAST-y - i dotarłam do mieszkania koleżanki na ul. Złotej. Tam spotkałam się z - w sumie jedyną podczas powstania - negatywną reakcją mieszkańców niezadowolonych z pogorszenia się warunków życia. Wkrótce potem przypadkowo zobaczyłam na ulicy Ilustrowany Biuletyn Informacyjny. W nim właśnie znalazłam zdjęcie Zbyszka. Wówczas zaczęłam zbierać informacje. Ale to był początek powstania i obowiązywała ścisła konspiracja. Nikt nie chciał niczego powiedzieć. W końcu od kogoś dostałam informację, że redakcja biuletynu mieści się na ul. Szpitalnej. Gdy tam dotarłam, znalazłam znajomego red. Bohdziewicza, który redagował to pismo. On właśnie pozwolił mi zrobić odbitki opublikowanego w biuletynie zdjęcia Zbyszka. Poprosiłam też laborantkę, która je wykonywała, by zrobiła mi odbitki zdjęć z klatek filmu poprzedzających zdjęcie opublikowane i dwóch następnych. W sumie dostałam pięć odbitek. Dzięki temu łatwiej mi było zorientować się, w jakiej części Warszawy zdjęcia zostały wykonane i gdzie szukać Zbyszka.
Rzeczywiście udało się poznać po otoczeniu, gdzie były zrobione?
- Tak, ale nie od razu. Jedno zdjęcie przedstawiało barykadę, na której stał mąż, drugie Zbyszka ze zdobytym granatnikiem i na jednym był jakiś budynek, dopiero później się dowiedziałam, że to fabryka Franaszka. Sama nie poznałam jej, bo nie byłam wcześniej na Woli. Dowiedziałam się tego, pokazując zdjęcia różnym powstańcom, których spotykałam. Robiłam to między jednymi i drugimi obowiązkami, które pełniłam, przy okazji pytając spotykanych ludzi. Któregoś dnia jeden z powstańców powiedział mi wprost: "O 9.20 będą przechodzić kanałami na Chmielną 22". Po wcześniejszych doświadczeniach, gdy często wprowadzano mnie w błąd, początkowo nie dowierzałam. Jednak gdy poszłam o oznaczonej godzinie pod ten adres, okazało się, że to była prawda. Znalazłam tam rannego Zbyszka poruszającego się o lasce. Dostał przydział do szpitala na Poznańską 11. Tam właśnie zaczęłam pracować, dzięki czemu mogłam opiekować się nim. Wkrótce potem przyszedł rozkaz, że ma się przenieść na Czerniaków. Jednak tego dnia zauważyłam dziwne zaczerwienienia na twarzy Zbyszka. Gdy zmierzyłam gorączkę, okazało się, że miał 40 stopni! Lekarz go zbadał i początkowo stwierdził, że to grypa, tłumacząc, iż przeziębił się, leżąc na podłodze, bo nie było łóżek. O przejściu na Czerniaków nie było mowy.
Z.S.: - Gdy po kilku dniach wysoka temperatura nadal się utrzymywała, tylko nieznacznie czasami spadając, lekarze zaczęli się zastanawiać nad przyczyną, a że to byli chirurdzy, poprosili o konsultację dr. Śpiewankiewicza, lekarza ogólnego. Gdy mnie zbadał, od razu zdiagnozował tyfus. Nabawiłem się go w kanałach, gdzie brodząc długo przez ścieki, zamoczyłem cukier, i nie wiedząc o tym, spożywałem go. Wkrótce potem musieliśmy opuścić szpital i zaczęliśmy szukać innego. Doszliśmy do szpitala na rogu ul. Koszykowej i al. Niepodległości. Jednak gdy lekarz usłyszał, że jestem chory na tyfus, po prostu wyrzucił mnie ze szpitala. Znajoma mojej mamy, która była tam pielęgniarką, skierowała mnie do Pruszkowa, gdzie przewożono w tym czasie starszych ludzi. Podczas transportu z nimi odłączyliśmy się po cichu i woźnica, który wiózł mnie i kilku kolegów, dojechał wkrótce do stacji Elektrycznej Kolei Dojazdowej w Opaczu. W ten sposób dostałem się do Podkowy Leśnej, gdzie mieszkali znajomi mojej żony. Stamtąd pojechałem wkrótce do mamy, która mieszkała wtedy w Sochaczewie.
Cały czas Pan jeździł z odłamkami w szyi?
- Tak, do tej pory je noszę. Po wojnie było już za późno, by je usunąć.
Do końca wojny nie brali więc Państwo udziału w działaniach zbrojnych?
J.S.: - Już nie. Po upadku powstania razem z ludnością cywilną trafiłam do obozu w Pruszkowie. Przez sześć dni przebywałam w niemieckiej fabryce, w której pracowało wielu Polaków. Później także ja pracowałam tam przez pewien czas. Tam spotkałam pewnego Niemca, który zaczął mnie przepytywać. Powiedziałam mu, że szukam siostry, choć nie była to prawda. Gdy poszedł jej szukać, ukrył mnie pracujący tam Polak. Pod koniec 1944 r. do obozu przyjechał niemiecki generał, który powiedział nam, że obóz zostanie rozwiązany, a my będziemy wysłani pociągiem do Częstochowy i stamtąd możemy się rozjechać tam, dokąd chcemy. Ci, którzy chcieli wyjechać, mieli wystąpić. Oczywiście byłam jedną z pierwszych, które się zgłosiły. Jednak gdy szliśmy do pociągu, otoczyło nas gestapo, które stacjonowało w obozie, i zamknęło nas za druty. Żałowałam wtedy swojej decyzji. Jednak w nocy ów Niemiec, którego spotkałam wcześniej, rozciął siatkę i wyprowadził nas, a następnie ukrył w jednym z baraków.
Dlaczego to zrobił?
- Moi towarzysze niedoli uważali, że był niezadowolony z tego, iż gestapo złamało obietnicę daną przez generała. Zarówno on, jak i Niemiec, który nas uwolnił, był z Wehrmachtu, który okazywał dużą niechęć wobec gestapo. Trudno mi jednak coś więcej powiedzieć, bo nigdy więcej już nie spotkałam tego Niemca. Wróciłam do rodziny w Falenicy.
Nie wrócili Państwo do Warszawy?
- Najpierw - gdy Zbyszek wyzdrowiał - postanowiliśmy zobaczyć, w jakim stanie jest miasto. Znajoma przekazała mi bowiem wiadomość, że moje mieszkanie spłonęło. Wybraliśmy się do stolicy już w lutym 1945 roku. Okazało się jednak, że mieszkanie ocalało. Wracaliśmy do rodziny w Falenicy częściowo samochodem wojskowym, a częściowo pieszo. W ten sposób przeszliśmy na drugi brzeg zamarzniętej Wisły. Nie zdążyliśmy jednak dotrzeć do Falenicy przed zapadnięciem zmroku. Pamiętam, że było bardzo zimno. Na szczęście przyjęła nas przypadkowa nieznana kobieta. Bowiem w czasie wojny i tuż po niej ludzie bardzo sobie pomagali. Przyrządziła nam na szybko zacierkę na mleku i przenocowała. Potem już spokojnie dotarliśmy do rodziny w Falenicy.
Pobrali się Państwo jeszcze podczas wojny?
Z.S.: - Pobraliśmy się w kwietniu 1945 roku. Wówczas były bardzo trudne warunki. Postanowiliśmy szybko zawrzeć związek małżeński, ale nie było to proste. Udałem się więc do księdza biskupa przebywającego wówczas we Włochach, by zgodził się na udzielenie ślubu za indultem, czyli w tym wypadku zgodą na skrócenie okresu zapowiedzi.
Zakończenie wojny przyniosło duże zmiany. Jak Państwo przyjęli rządy komunistów w Polsce?
Z.S.: - Bardzo szybko odczuliśmy, jak są traktowani przez nową władzę żołnierze AK. Ukończyłem wydział konstrukcji silników lotniczych Szkoły Wawelberga. Chciałem konstruować silniki lotnicze i pracować w Instytucie Lotnictwa. Choć najpierw podczas rozmowy mój wykładowca, który był dyrektorem Głównego Instytutu Lotnictwa, zgodził się na zatrudnienie mnie, to po pewnym czasie powiedziano mi wprost, że przeszkodę w zatrudnieniu mnie stanowi moja przeszłość - żołnierza AK, w dodatku z "Parasola". W ten sposób nie spełniły się moje marzenia.
J.S.: - Było to tym bardziej bolesne, że mąż bardzo przykładał się do studiów. Pamiętam, jak przychodzili z kolegą po zajęciach i kuli po 4-5 godzin w domu. Podczas wakacji zaś skonstruowali sami światło. Bowiem wtedy nie było jeszcze prądu w naszym mieszkaniu. Zbyszek zaprosił trzeciego kolegę, który miał rower z dynamem. Napędzając dynamo, kierowali lampę na lustro, które odbijało światło, pozwalając na dalszą naukę...
Mieli Państwo jeszcze jakieś problemy z nowymi władzami?
Z.S.: - Żadnych poważniejszych już nie pamiętam, ale przypominam sobie, jak uniemożliwiono mi udział w pierwszym głosowaniu, wykreślając moje nazwisko z listy głosujących.
Pilotował Pan również samoloty?
- Latałem tylko na szybowcach. Dziekan naszego wydziału uważał, że przyszli konstruktorzy silników lotniczych powinni umieć latać, by poznać istotę latania. Ukończyłem więc kurs pilotażu szybowców kategorii A i B. Później zaś skierowano mnie na kurs pilotażu samolotów napędzanych już silnikami. Podczas kursu wyznaczono mnie jako odpowiedzialnego za przygotowywanie apeli porannych, wieczornych i prowadzenie ćwiczeń. W przedwojennym harcerstwie był zwyczaj, iż na apelach porannych śpiewano "Kiedy ranne wstają zorze", a na wieczornych "Wszystkie nasze dzienne sprawy". Więc ja również intonowałem je podczas prowadzonych apeli. Po kilku dniach wezwał mnie do siebie kapitan i spytał: "Obywatelu, czy wy wiecie, że w Polsce jest demokracja?". Gdy, zdziwiony, przytaknąłem, odpowiedział pytaniem: "To dlaczego zmuszacie ludzi, by się modlili?". Odpowiedziałem, że wcale nie zmuszam. Na to kapitan, że przecież wśród tych, którzy razem ze wszystkimi muszą śpiewać, są też ludzie niewierzący.
Co Pan zrobił?
- Podczas najbliższego apelu po wydaniu komendy: "Do modlitwy", zawołałem: "Niewierzący wystąp!". Kilka osób wystąpiło, a reszta odśpiewała wspomniane pieśni. Później odsunięto mnie od kierowania apelami, a wkrótce także uniemożliwiono mi dokończenie kursu. Był to 1947 r. i trwały już represje wobec żołnierzy AK.
Odsunięto Pana od pracy w Instytucie Lotnictwa, ale gdzieś jednak Pan zapewne pracował?
- Tak. Otóż nie tylko ja nie mogłem spełnić swoich marzeń. Wszyscy moi koledzy, którzy ukończyli studia na wydziale lotniczym, a należeli podczas wojny do Armii Krajowej, nie dostali pracy w Instytucie Lotnictwa. W tym czasie powstała nowa gałąź przemysłu - prefabrykacja. Wielu kolegów podjęło więc pracę właśnie w tej nowej dziedzinie. Oni zachęcili mnie i wciągnęli do budownictwa. Znalazłem pracę w biurze projektów zakładów prefabrykacji utworzonym przy Ministerstwie Budownictwa. Projektowałem m.in. zakłady prefabrykacji materiałów budowlanych w Krakowie, Nowej Hucie i inne. Wykonywałem też projekty fabryk domów m.in. w Siedlcach, Górze Kalwarii i Żyrardowie oraz wytwórni betonów komórkowych. Później przeszedłem do biura projektów przemysłu drzewnego. Uruchamiałem m.in. fabrykę płyt wiórowych w Suwałkach, za co dostałem nagrodę. Ponadto projektowałem jedną taką fabrykę na zamówienie władz Bułgarii.
W tym czasie doczekali się Państwo potomstwa?
J.S.: - Mamy dwoje dzieci - córkę i syna. Doczekaliśmy się też wnuka. Mieszka obecnie we Francji. Jest znanym w środowisku koszykarzem. Przez kilka lat przebywał na stypendium w USA. Choć mając 1,5 roku wyjechał z rodzicami do Francji, i nasz syn, i my dbaliśmy, by poznał język polski i naszą kulturę. Syn woził wnuka 200 kilometrów do polskiej szkoły w Paryżu. Często też zabieraliśmy go na wakacje do Polski.
Sądząc po wystroju Państwa mieszkania, widać, że mają chyba Państwo także oryginalne hobby - kolekcjonowanie pięknych zabytkowych mebli?
J.S.: - Oczywiście, to jedna z moich pasji. Mam też sentyment do starych naczyń. Zbieraliśmy je już od zakończenia wojny. Wówczas znacznie łatwiej niż dziś można było kupić coś po okazyjnej cenie. Później zaś często odnawialiśmy nawet zniszczone meble. Mamy też jeszcze jedną wspólną pasję - podróże.
To zainteresowanie również rozwijane już w latach powojennych?
J.S.: - Właściwie tak, choć od dziecka marzyłam o podróżach. W harcerstwie zaś nauczyłam się radzić sobie tak, by odbywać je, wydając jak najmniej pieniędzy. Właśnie w harcerstwie odbywaliśmy bardzo wiele wypraw i rajdów. Po wojnie zaczynaliśmy nasze podróże od Zakopanego, choć w latach 50. to było całkiem inne miasto niż obecnie. Wówczas góry nie były jeszcze tak "zadeptane". Często jeździliśmy też w Góry Świętokrzyskie, które bardzo kochamy.
W tamtych czasach chyba niełatwe było organizowanie podróży?
- Na nasze wyjazdy turystyczne zabieraliśmy ze sobą całe nasze wyżywienie. Zabierałam masło, pieczywo, mięso, po drodze kwasiłam ogórki. Gdy zjedliśmy jedne, kupowałam drugie i znowu kisiłam. W ten sposób podróżowaliśmy, zwiedzając całą Europę, od Nord Cap po Kadyks.
A dlaczego Pana zafascynowały podróże i chyba także fotografia?
Z.S.: - Można powiedzieć, że podróżami zaraził mnie nasz przyjaciel dr Mieczysław Orłowicz.
J.S.: - Właśnie jemu w podróżach towarzyszyli najwybitniejsi ówcześni fotograficy. Mamy szczęście do spotykania niezwykłych ludzi, m.in. dr. Mieczysława Orłowicza czy Wandy Filipowicz, żony Tytusa Filipowicza, przedwojennego dyplomaty i współpracownika Marszałka Józefa Piłsudskiego. Pani Filipowicz była współzałożycielką - wraz z Zofią Kossak-Szczucką - Żegoty.
Którą z wypraw najbardziej Państwo zapamiętali?
J.S.: - Odbyliśmy wiele ciekawych podróży. Pamiętam dwie niezwykłe wyprawy w góry Kaukazu, gdzie wspinaliśmy się na lodowiec. Wyprawa ta była organizowana przez PTTK.
Państwa małżeństwo przetrwało ponad pół wieku, choć związek dojrzewał w okresie wojny i Powstania Warszawskiego. Jakie przesłanie może z tego płynąć?
J.S.: - Z perspektywy lat widzę, że wielkim skarbem jest dobry mąż, a dla męża dobra żona. Pieniądze nie są najważniejsze. Gdy pobieraliśmy się, nie mieliśmy nic. Razem osiągnęliśmy wiele.
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-06-13
Autor: wa