Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Wypłowiałe uczucia

Treść

Cieszy fakt, że po latach wróciło zainteresowanie sztukami Aleksandra Fredry. Oprócz tych utworów, które już można obejrzeć na scenach - czy to na przykład w Teatrze Komedia, czy w Narodowym, w zapowiedziach są następne sztuki największego polskiego komediopisarza, m.in. "Zemsta" i "Mąż i żona", których premiera odbędzie się jeszcze przed wakacjami. Natomiast już mniej cieszy fakt, iż w większości realizacji teatralnych trudno rozpoznać Fredrę. Można odnieść wrażenie, że reżyserzy potrzebowali jedynie wielkiego nazwiska autora, by obok niego umieścić swoje nazwisko na plakacie, co - jak wiadomo - zawsze nobilituje reżysera. Reszta zaś jest tym, co na scenie bywa już tylko fantazją na temat własnej imaginacji reżysera o czymkolwiek.

Na szczęście najnowsza premiera "Ślubów panieńskich" w reżyserii Jana Englerta w Teatrze Narodowym (akcja toczy się w ogrodzie, a publiczność siedzi na scenie, przeszedłszy uprzednio przez salon) poza drobnymi skrótami i niewielką zamianą kolejności scen wolna jest od - tak powszechnej dziś - ingerencji w literę tekstu oryginalnego, nie wykoślawia utworu, nie wulgaryzuje, nie przekłada go na język prozy. Ma za to inne wady - tkwiące w warstwie artystycznej spektaklu. Począwszy od błędu obsadowego po wykonanie, co zresztą jest naturalną konsekwencją tego pierwszego. Finezyjny, a zarazem cięty chwilami, zwięźle i niezwykle trafnie oddający myśl autora język sztuki, ubrany w formę wiersza jest w "Ślubach panieńskich" perełką samą w sobie. Ale, jak widać, posługiwanie się tą poetycką perełką niektórym aktorom przychodzi niezmiernie trudno, a czasami wręcz jest nie do udźwignięcia. A przecież na pierwszym miejscu powinna być tu dbałość o słowo, o przekazanie jego niezwykłej urody, wspaniałej melodii tej fredrowskiej średniówki, która w "Ślubach panieńskich" jest budulcem podstawowym. To ona powinna przedstawieniu nadawać tempo akcji, wyznaczać ruch i gest postaci, wreszcie organizować rytm całego spektaklu.
Tymczasem aktorzy wprawdzie mówią tutaj wierszem, ale sposób podawania tego tekstu jest w wielu wypadkach daleki od oczekiwań widza. Ginie melodia języka, zatraciły się pointy, a zawarta w tekście sztuki wspaniała gra słów zaledwie w strzępach dociera do widza. Marcin Hycnar w roli Gustawa "połyka" nie tylko głoski, ale i całe frazy. Przy tym tekst wypowiada z niepotrzebną nadekspresją i z szybkością karabina maszynowego. Zachowuje się tak, jakby go ktoś nieustannie popędzał. Swą niczym nieumotywowaną nadekspresją przytłumił wszystkie pozostałe postaci. Nie wyczuwa pewnych subtelnych różnic między okresem, kiedy jego bohater, trzpiot, cynik, używający życia i nieprzepuszczający żadnej pannie, swoje narzeczeństwo z Anielą traktował wyłącznie jako spełnienie woli rodziny i źródło posagu, a okresem, gdy Gustaw autentycznie zakochał się w Anieli. Jedna z kluczowych scen w tekście sztuki, czyli scena pisania listu, która prowadzi do przemiany w relacjach między bohaterami, wypada tu niezwykle blado i nie stanowi właściwie żadnego przełomu. Widz chyba nie jest w stanie uwierzyć w emocjonalne zaangażowanie Gustawa wobec Anieli. Mimo że w drugiej części przedstawienia młodzieniec deklaruje się ze swoją miłością, dla nas w dalszym ciągu jest trzpiotowatym Guciem udającym tylko zakochanego. Myślę, że sporo scen mogłoby wypaść zupełnie dobrze, gdyby tylko reżyser przyhamował "pędzącego" nie wiadomo dokąd Hycnera.
Przeciwieństwem Gustawa jest Albin w wykonaniu Grzegorza Małeckiego. Też przerysowany, ale w drugą stronę. Jakbyśmy oglądali film na zwolnionych obrotach. Owszem, nie jest łatwo zagrać tę "fontannę łez". Fredro pozostawił tu sporo miejsca dla inwencji aktora. O ile portret Gustawa nakreślił autor tak barwnie pod względem charakterologicznym, przydając tej postaci różnorodnych "smaczków", że można wręcz mówić, iż dla aktora to prawie samograj, bo Fredro mu wszystko podpowiedział, o tyle Albina może sobie aktor naszkicować zgodnie z własnym wyczuciem i wyobraźnią, oczywiście zachowując zgodność z literą tekstu. Grzegorz Małecki tak spowolnił ruchy, gesty, mimikę i sposób mówienia Albina, że z tej i tak mało krwistej postaci utoczył resztę życiodajnego płynu. Ale przynajmniej jedna scena z udziałem Albina jest świetna i bardzo zabawna. To ta, kiedy Gucio snując intrygę, wpaja Albinowi, że Klara go kocha.
Nieprzekonywająco wypadły także role kobiece. Klara Kamilli Baar obuta w gumiaki zachowuje się jak skrzyżowanie żołnierki z wiejską dziewką, a nie jak szlachcianka. Raz po raz uchyla, ba, wręcz zadziera kieckę. Po co? Nie wiadomo. Może daje nam znać, że nie akceptuje tej okropnej, niczym wyciągniętej ze śmietnika sukienki. Ponadto sprawia wrażenie psychopatki. Szybkie, agresywne wyrzucanie z siebie słów, ręce w nieustającym ruchu i ciągłe mruganie to chyba stały składnik mimiki tej aktorki we wszystkich dotychczasowych rolach. Także Aniela (Patrycja Soliman) sprawia wrażenie psychopatki: ciągle otwarte ze zdziwienia usta, wyginanie się sylwetki w różne strony, tarcie rąk itp. W drugiej części aktorka niespodzianie "błysnęła" kilkoma dobrymi scenami. Aniela, podobnie jak jej kuzynka, ubrana jest w jakąś śmietnikową szmatę. Skąd wziął się pomysł, aby szlacheckie panie poubierać tak fatalnie, że nie wspomnę już Gabrieli Kownackiej w roli Dobrójskiej (niby jest na scenie, ale tak jakby jej nie było), której założono jakiś kolorowy wojłok i w ten sposób ta bardzo atrakcyjna przecież, zgrabna i utalentowana (w innych przedstawieniach) aktorka wyglądem przypomina chodzącą beczkę o wysmukłych nogach. Jedynie służąca (Anna Gryszkówna), która jest tu nie tylko zwykłą służką, lecz imaginacją męską, ma na sobie inny strój, ale też nie w stylu dworkowym, a raczej frywolnym.
I wreszcie Radost w wykonaniu Jana Englerta, który jest zarazem narratorem przedstawienia, no i chyba porte-parole samego hrabiego Fredry. Choć, prawdę mówiąc, aktor nawet nie próbuje stylizować się na autora "Ślubów panieńskich", bardziej sytuuje siebie współcześnie i niejako z pewnej perspektywy czasu spogląda na dziejące się na scenie wydarzenia, podając od czasu do czasu swój komentarz wzięty z dwóch utworów Fredry "Trzy po trzy" i "Zapiski starucha", co chwilami wprowadza klimat pewnej wspomnieniowej nostalgii.
Temida Stankiewicz-Podhorecka

"Śluby panieńskie" Aleksandra Fredry,
reż. Jan Englert, scen. Barbara Hanicka,
muz. Leszek Możdżer, światło Mirosław Poznański,
Teatr Narodowy, Warszawa.
"Nasz Dziennik" 2007-04-25

Autor: wa